czwartek, 9 kwietnia 2015

Rozdział 11

Po dłuższej chwili uznałam, że to zwierzę. Dotknęłam się do policzka i znów ten ból, lecz tym razem poczułam coś jeszcze, coś wilgotnego i klejącego się. To była moja krew!
-Nie ruszaj tego ! Niech się zrośnie!
Usłyszałam i automatycznie się odwróciłam, łzy znów napłynęły mi do oczu.
Trwało to ułamek sekundy, usłyszałam tylko szelest gałęzi a potem mocne, twarde TUP. Za mną stał wysoki, dobrze zbudowany chłopak w kapturze. Był szczupły, chwycił mnie za ramię. Ciągle  się przyglądałam jego twarzy,lecz przy jego spuszczonej głowie niewiele mogłam dostrzec. Przysunął się do mnie i zerwał kawałek swojej koszuli, nasmarował jakąś mazią i z powrotem przytknął mi do rany. Poczułam ostry zapach czarnego bzu. (...znów ten bez)
Natychmiast się domyśliłam, że to on mnie tutaj przyniósł. Odsunął się dwa kroki w tył a ja automatycznie przy powiewie wiatru zaciągłam się pyszną wonią. Rozbawiło go to i zobaczyłam piękny, szeroki uśmiech a za nim lekkie dołeczki w policzkach. Staliśmy tak chwilę w niezręcznej ciszy, po czym ja nie wytrzymałam i usiadłam. Otaczała mnie rozlewająca się na cały widnokrąg polana, pięknie pachniała. Suchą trawą, barwnymi kwiatami...przez chwilę było magicznie...dopóki się nie odezwałam.
- Więc...szybko biegasz.- spróbowałam zagadać. Lecz ten stał nade mną w dalszym ciągu, uśmiech już trochę mu zszedł z twarzy. A przez kaptur ciemny jak noc, chcąc nie chcąc nie mogłam ujrzeć jego twarzy. Odwróciłam z powrotem głowę, a ten usiadł obok mnie i powiedział:
-Gdybyś widziała jak to u mnie biegają... uznałabyś mnie za wolnego jak żółw- znów się uśmiechnął. Siedziałam pełna pytań i wątpliwości obok osoby, która mogła być odpowiedzią na wszystkie moje zagadnienia...

2 komentarze: